Stare arabskie przysłowie mówi: jeśli jedna osoba mówi, że jesteś osłem zignoruj go, jeśli kilka kupuj siodło. W 2005 roku podczas konferencji poświęconej kolejnej nowej ustawie o szkolnictwie wyższym wespół z Panem Profesorem Turskim rozklepywaliśmy co ciekawsze fragmenty tego bubla prawnego. Chyba byliśmy skuteczni, bo nie było kolejnej edycji tej konferencji z okazji kolejnej nowelizacji. Cóż, tytuł tej sprzed siedmiu lat był znamienny – szanse i zagrożenie. Dziś śmiało można powiedzieć, że nie ma jakichkolwiek szans a w kwestii zagrożeń lepiej zadać pytanie, jak ratować to, co jeszcze nie zostało zniszczone.
W mojej ostatniej publikacji napisałem: Sferą, w której od lat pogłębia się kryzys, jest edukacja. Jest to najgroźniejszy kryzys, ponieważ od tego, jak dziś kształcimy dzieci i młodzież, zależy nasza przyszłość w perspektywie nadchodzących dziesięcioleci. Wszystkie zmiany albo maja charakter czysto administracyjny i techniczny, jak w przypadku ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, albo po prostu nie dotykają istoty problemu. Tekst ten wydał mi się prosty i jasny. Recenzenci i redaktorzy zadali mi jednak pytanie: Jakiego problemu? To jest niejasne. Cały ten akapit jest zbyt ogólny. Pomyślałem sobie, że może jestem zbyt czepliwy, że z edukacją także tą wyższą jest super… Gdy jednak w napotkałem tekst Pana Profesora Turskiego Nie uczmy fizyki, uczmy dzieci poczułem się tak jak przed siedmiu laty, to znaczy lepiej. Lepiej, bo jak się okazuje nie tylko ja mam negatywne zdanie. Już odpowiedź na pierwsze pytanie czy polskie uczelnie to fabryki bezrobotnych zwiastuje fascynująca kontynuację. Fabryki bezrobotnych, wytwórnie dyplomowe – co za różnica, jak je nazwiemy? Cały polski eksperyment edukacyjny okazał się klęską, to wiadomo co najmniej od dziesięciu lat. Środowisko akademickie zawiodło. W piekle będę się smażył za to, że walczyłem o prywatne uczelnie, bo to one są przyczyną tej klęski. Mamy w Warszawie ulice, gdzie jak w dowolnym kierunku rzucisz kamieniem, stłuczesz na pewno szybę jakiejś prywatnej uczelni. Ale na palcach rąk można policzyć te, które są dobre. O przepraszam, zapomniałem, że w naszej orwellowskiej nowomowie nie mówimy “prywatne”, lecz “niepubliczne”.