The end?

Od kilku lat staram się pokazywać gdzie tylko mogę pewne obiektywne trendy demograficzne. Jak to miło, że tym razem Dziennik – Gazeta Prawna odkrył(a) to zjawisko w artykule: Skończyły się dobre czasy dla uczelni prywatnych. Dwie trzecie szkół zniknie z mapy Polski. Szykuje się więc ostra jazda po bandzie. Nikt bowiem dobrowolnie nie zrezygnuje z lukratywnego interesu. Czy utrzyma się na przykład Wyższa Szkoła Finansów i Zarządzania w Białymstoku, a może padną Uniwersytet w Białymstoku lub Politechnika Białostocka?

Coroczne mleczko…

Nie pisałem długo, co nie oznacza, że sprawy uczelni przestały mnie interesować i stały mi się obce. Musiałem nabrać do tych wszystkich spraw nieco więcej dystansu. Dziś z racji początku nowego roku akademickiego znowu wszyscy obudzili się i odkrywają to, co pisałem od lat. Nic nowego, ale podlinkuje te wypowiedzi, bo nie jestem celebrytą i mój głos nic nie znaczy. Nowością była dla mnie informacja, że na tak zwanym zachodzie uczelnie państwowe (publiczne) to ponad 75% (w Kanadzie jest to 100%) a u nas… uczelnie państwowe to mniej niż 25% uczelni. Cóż, można sprzedawać ziemniaki, komputery, samochody, można też dyplomy. Większość tych handlarzy tytułami zawodowymi już się dorobiła kasy i mam nadzieję, że zniknie z okazji niżu z rynku edukacyjnego. Co daj Panie Boże. Amen.
Studiuje masa ludzi, którzy nie powinni oglądać uniwersytetu nawet na wycieczkach szkolnych
Co czwarta polska uczelnia należy do najgorszych na świecie
Trzy rozmowy: z Profesorem Szapiro, z Profesorem Kuźniarem i z Zofia Wojtkowską



Dotknięcie istoty problemu

Nawiązując do do mojego stwierdzenia z publikacji – reformy edukacji nie dotykają istoty problemu – postaram się tej istoty dotknąć podpierając się autorytetem Pana Profesora Turskiego.
Pierwsza refleksja dotyczy uczelni. Smutna prawda jest, że uczelnie prywatne powstawały prawie wyłącznie z chęci zysku, a uczelnie publiczne czyli państwowe nie zostały zrestrukturyzowane. Kiedyś usłyszałem, że rząd się wyżywi. Już w wolnej Polsce sugerowano, że lekarze powinni poradzić sobie sami. Pensje na uczelniach są zastraszająco niskie, ale ich pracownicy nie przymierają głodem bo dorabiają pracując dla … konkurencji swoich podstawowych pracodawców.
Zgadzam się z teza Pana Profesora Turskiego, że podstawowym problemem nie jest brak pieniędzy w systemie ale ich nieprawidłowa dystrybucja i wykorzystanie. Przykłady można tu mnożyć, każdy pracujący na uczelni jest w stanie wymienić ich dziesiątki! Można usprawiedliwić błędy popełnione na początku transformacji. Ale dziś po 23 latach powinniśmy być nieco mądrzejsi! Jeśli się teraz chrzani reformy, to już nie ma usprawiedliwienia.
Problemu szkolnictwa wyższego nie można rozpatrywać w oderwaniu od całej edukacji. Reformy nie da się podzielić na kawałki, bo na polskie uniwersytety przychodzą nie zielone ludziki z Marsa, lecz uczniowie z polskich szkół średnich.
A istota naszych problemów edukacyjnych sprowadza się do tego, że nie dostrzegamy tego, że na naszych oczach nagle i na zawsze zmienił się sposób konsumpcji informacji i kultury oraz współdziałania. Dziś mamy całkiem nową cywilizację i musimy wymyślić, jak ma w niej wyglądać edukacja. zostaliśmy zanurzeni w morzu informacji i musimy wymyślić, jak szkoła ma się tym zająć. Polska szkoła jest usztywniona przez XIX-wieczną strukturę i zalana cementem reguł, które czynią z nauczyciela urzędnika niezbyt wysokiej rangi. Wszelkie reformy polegające na pisaniu nowych programów nie mają sensu.
Uwielbiamy jako nacja konflikty i problemy zastępcze. Trzeba zmienić edukacje od podstaw. My zaś dyskutujemy na temat wykorzystania laptopów i tabletów i tworzenia e-booków a istota problemu jest zupełnie gdzie indziej. Dzisiaj proces uczenia musi się zmienić we współdziałanie grupy znajomych, jak na Facebooku. To oznacza jednak, że nauczyciel przestanie być trenerem, a stanie się reżyserem. 

Klęska eksperymentu edukacyjnego

Stare arabskie przysłowie mówi: jeśli jedna osoba mówi, że jesteś osłem zignoruj go, jeśli kilka kupuj siodło. W 2005 roku podczas konferencji poświęconej kolejnej nowej ustawie o szkolnictwie wyższym wespół z Panem Profesorem Turskim rozklepywaliśmy co ciekawsze fragmenty tego bubla prawnego. Chyba byliśmy skuteczni, bo nie było kolejnej edycji tej konferencji z okazji kolejnej nowelizacji. Cóż, tytuł tej sprzed siedmiu lat był znamienny – szanse i zagrożenie. Dziś śmiało można powiedzieć, że nie ma jakichkolwiek szans a w kwestii zagrożeń lepiej zadać pytanie, jak ratować to, co jeszcze nie zostało zniszczone.
W mojej ostatniej publikacji napisałem: Sferą, w której od lat pogłębia się kryzys, jest edukacja. Jest to najgroźniejszy kryzys, ponieważ od tego, jak dziś kształcimy dzieci i młodzież, zależy nasza przyszłość w perspektywie nadchodzących dziesięcioleci. Wszystkie zmiany albo maja charakter czysto administracyjny i techniczny, jak w przypadku ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, albo po prostu nie dotykają istoty problemu. Tekst ten wydał mi się prosty i jasny. Recenzenci i redaktorzy zadali mi jednak pytanie: Jakiego problemu? To jest niejasne. Cały ten akapit jest zbyt ogólny. Pomyślałem sobie, że może jestem zbyt czepliwy, że z edukacją także tą wyższą jest super… Gdy jednak w napotkałem tekst Pana Profesora Turskiego Nie uczmy fizyki, uczmy dzieci poczułem się tak jak przed siedmiu laty, to znaczy lepiej. Lepiej, bo jak się okazuje nie tylko ja mam negatywne zdanie. Już odpowiedź na pierwsze pytanie czy polskie uczelnie to fabryki bezrobotnych zwiastuje fascynująca kontynuację. Fabryki bezrobotnych, wytwórnie dyplomowe – co za różnica, jak je nazwiemy? Cały polski eksperyment edukacyjny okazał się klęską, to wiadomo co najmniej od dziesięciu lat. Środowisko akademickie zawiodło. W piekle będę się smażył za to, że walczyłem o prywatne uczelnie, bo to one są przyczyną tej klęski. Mamy w Warszawie ulice, gdzie jak w dowolnym kierunku rzucisz kamieniem, stłuczesz na pewno szybę jakiejś prywatnej uczelni. Ale na palcach rąk można policzyć te, które są dobre. O przepraszam, zapomniałem, że w naszej orwellowskiej nowomowie nie mówimy “prywatne”, lecz “niepubliczne”.

Co robić?

Wczorajsze kolejne uczelniane zebranie tym razem na poziomie zakładu i zespołów oczywiście nie mogło nie dotknąć spraw globalnych. Zgodnie z zasadą Marka Aureliusza warto posiąść mądrość i rozróżniać to, co możemy zmienić od tego, czego nie możemy zmienić. Rozmowa jak to najczęściej bywa dotyczyła tego, czego nie możemy zmienić. Konkluzje były więc raczej smutne a czasami niestety błędne. Głos jednego z dyskutantów, który stwierdził, że chce walczyć o zmiany ale wszyscy wokół są obojętni odebrałem osobiście. Otóż mojemu szanownemu koledze zależy przede wszystkim na tak zwanej medialnej wrzawie. Wielokrotnie zgłaszałem chęć współpracy, zawsze odpowiedzią było milczenie, co było jedną z motywacji założenia tego bloga.
Na pewno mamy wpływ na to, co się dzieje na wydziale, ale tego najczęściej nie chcemy ruszać często ze względów… towarzyskich, bo tu trudno powiedzieć oni, tu jesteśmy my. Najczęściej krytykujemy ministerstwo mówiąc co oni znowu wymyślili. Pozostaje jeszcze szczebel pośredni, uczelniany. Czy mamy wpływ na to, co robią władze uczelni? Obawiam się że niestety nie do końca a chyba powinniśmy. Podobno wprowadzony niedawno za dosyć ciężkie pieniądze system informatyczny nie pozwala pracować w projektach unijnych w soboty i niedziele, co rodzi poważne problemy w rozpisywaniu tak zwanych kart czasu pracy. Czyżby pracodawca tak bardzo dbał o to, by pracownicy nie przepracowywali się i mieli czas na godny wypoczynek? Wszak wolne soboty były jednym z postulatów w sierpniu ’80. Obawiam się, że nie, bo przecież w prawie wszyscy prowadzimy zajęcia na studiach niestacjonarnych właśnie w soboty i niedziele.
Drugi ciekawy przypadek troski o pracowników tym razem inżynieryjno-technicznych czyli nie będących nauczycielami akademickimi ma już głębokie umocowanie prawne. Zarządzenie w w paragrafie 6 punkcie 2 na stronie 3 mówi: w przypadku pracowników nie będących nauczycielami akademickimi wykonywanie zadań w projekcie winno wiązać się z proporcjonalnym zmniejszeniem dotychczasowych zadań. Cóż to oznacza w praktyce? Wyobraźmy sobie, że taki pracownik zarabia 2 tysiące złotych pracując w tygodniu 40 godzin (160 w miesiącu). Wyobraźmy sobie dalej, że pracuje na rzecz projektu codziennie po 4 godziny co daje 80 godzin w miesiącu. Załóżmy, że jego stawka godzinowa to 50 złotych. Oznacza to, że może dorobić 4 tysiące.  W nagrodę za pracę w projekcie pracownikowi zdejmuje się dotychczasowe zadania oczywiście czysto teoretycznie, ale praktycznie i realnie obniża się pensję o 500 złotych. Jest to próba ratowania budżetu uczelni, ale znam lepsze, na przykład ograniczanie bezsensownych wydatków.
Osobiście poruszyłem temat pewnego absurdu. Z 20 milionów budżetu wydziału 18 milionów a nie procent pochłania działalność dydaktyczna. Czyli podstawą naszej działalności jest dydaktyka. A oceniani jesteśmy w tej samej grupie co instytuty naukowo badawcze, które z zasady nie prowadzą działalności dydaktycznej. Ktoś powie, że to tylko 240 godzin na rok. Tak, tyle jest tak zwanych godzin kontaktowych czyli przy tablicy. Dochodzi przygotowanie zajęć i ich aktualizacja, tak, aby dziennikarze mieli mniejsze szanse używania sobie, że uczymy historii. Obsługujemy coraz większą liczbę studentów, coraz więcej czasu zajmuje kontakt z nimi, na którego brak wszyscy narzekają. Kiedy więc pracować naukowo za nieco ponad 2 tysiące? W soboty i niedziele? Przecież tak nie lzia, nie nada

Chcemy…

Wrocławscy studenci z nieformalnej grupy Inicjatywa Paragrafu Czwartego mają dość uczenia się rzeczy zbędnych i strachu wykładowców przed współczesnością. Chcą aktualnej wiedzy, a nie śmieciowych wiadomości odczytywanych z pożółkłych notatek. Studentów najbardziej irytuje notoryczne marnowanie czasu na uczelni. Wykładowców interesuje głównie historia, lekceważą bieżące wydarzenia. Będzie do tego artykułu komentarz…

Zamach?

Tytuł poprzedniego wpisu – Mechanizmy cudu – może się kojarzyć z… mechanizacją skrzydła i … zamachem. Cóż, najłatwiej jest wszystko wyjaśnić nawiązując do teorii spiskowej. Spisek europejski, moskiewski a może wręcz transgalaktyczny ma od 23 lat zniszczyć polską naukę i szkolnictwo wyższe i sprowadzić nas do funkcji konsumenckiej kolonii i szlaku tranzytowego. A poza tym ludzie wykształceni są groźni, bo za dużo myślą i mogą jeszcze coś wymyślać. Tak więc najłatwiej jest powiedzieć, że to nie ja, nie my tylko ci mityczni oni. Ale ta sytuacja jest niestety o tyle skomplikowana i trudna, że ci oni to my, emanacja środowisk akademickich. Sejm jest dokładnie taki, jaki wybierający go obywatele. Ministerstwa i inne wszelakiej maści urzędy to obraz kraju, społeczeństwa. Kolejni ministrowie są dokładnie tacy, jak środowisko, z którego się wywodzą.

Nie było więc żadnego zewnętrznego spisku. Była zwyczajna polska bylejakość, tumiwisizm a może wręcz głupota. Mleczko się wylało i teraz są tego efekty. Wykształciliśmy setki tysięcy kiepskich absolwentów. Tego się już nie zmieni. Wobec zbliżającego się niżu warto skorzystać z tej okazji, jaką niesie los i zacząć kształcić lepiej. A lepiej to znaczy w mniejszych grupach, bardziej intensywnie, co nie jest jednoznaczne z dłużej. Obawiam się jednak, że widmo kryzysu gospodarczego nie pozwoli na uratowanie resztek honoru uczelni.

Dokonaliśmy czegoś, co w normalnych warunkach jest niewykonalne, co świetnie ilustruje stary dowcip z bardzo długa broda. Na wspólnych manewrach amerykański generał poinformował swojego rosyjskiego kolegę, że żołnierze potrzebują 10 tysięcy kalorii dziennie. Ten odpowiedział, że nie jest to możliwe, bo nie da się zjeść w ciągu jednego dnia 20 kilo kartofli. My byliśmy lepsi, bo nam wydawało się, że ta sama liczba ludzi może wykształcić pięc razy więcej studentów. Może ale… Trochę jak w innym dowcipie. Czy uczony może prowadzić badania po setce wódki. Może… A po ćwiartce – no jeszcze może. A po pół litrze – po tej dawce może jedynie planować badania naukowe!

Mechanizmy cudu

Podobno cudów nie ma. Ale u nas w tak zwanym szkolnictwie wyższym po roku 1989 dokonał się cud. Salomon nie potrafił nalać z pustego, a kolejni szefowie MNiSW dokonywali swoistego cudu – liczba studentów zwiększała się przy w zasadzie niezmiennej liczbie nauczycieli akademickich. Wystarczy sięgnąć do danych statystycznych choćby z raportu Demograficzne tsunami. W roku akademickim 1990/1991 było w Polsce 400 tysięcy studentów, a w rekordowym 2005/2006 prawie 2 miliony, czyli prawie pięć razy więcej. O ile wzrosła w tym czasie liczba nauczycieli akademickich? O te dane statystyczne jest nieco trudniej. Na stronie MNiSW można znaleźć jedynie nieco kabaretową informację: Szkolnictwo wyższe w Polsce to jeden z najbardziej dynamicznie rozwijających się obszarów życia społecznego. W ciągu dwudziestu ostatnich lat przeszło gwałtowne ilościowe oraz instytucjonalne przemiany. W ostatnich dwóch dziesięcioleciach, kiedy liczba studentów w Polsce wzrosła z 403 tys. w roku akademickim 1990/1991 do 1.930 tys. w roku akademickim 2007/2008 – co powszechnie uważa się za jedno z osiągnięć polskich przemian ustrojowych – nakłady na jednego studenta adresowane do uczelni publicznych były niskie (trzy-czterokrotnie niższe niż w wiodących krajach europejskich) i malały, ponieważ znacznie szybciej rosła liczba studentów niż nakłady na szkolnictwo ogółem. Siłą napędową rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego są sami naukowcy. W polskim szkolnictwie wyższym zatrudnionych jest w sumie 170 tys. pracowników, z czego 100 tys. stanowią nauczyciele akademiccy, pracujący głównie w szkołach publicznych (84 tys.), a tylko w niewielkim stopniu w instytucjach niepublicznych (16 tys.). MNiSW milczy na temat zmian liczebności kadr akademickich. Więcej na ten temat można przeczytać w artykule w Polityce zatytułowanym Mitologia wyższa. Liczba nauczycieli akademickich rośnie zbyt wolno w stosunku do przyrostu liczby studentów. Nieprawda. Liczba nauczycieli akademickich w ogóle nie rośnie, w ciągu ostatnich 20 lat wręcz spadła. W założeniach do nowelizacji napisano, że na uczelniach pracuje 100 tys. nauczycieli akademickich. Od zeszłego roku nauczyciele mają obowiązek podawać, który ze swoich etatów uważają za podstawowy. Dzięki temu okazało się, że owe 100 tys. etatów okupuje zaledwie 58 tys. osób. I tylu jest w Polsce w 2010 r. nauczycieli akademickich. 20 lat temu było ich 64 tys. W 1990 r. istniało około 100 wyższych uczelni – dzisiaj jest ich prawie 460. Przybyło 1,5 mln studentów. Skoro znamy fakty czas odsłonić mechanikę cudu. Ludzie nie powinni wiedzieć jak robi się parówki i politykę, w tym politykę dotyczącą szkolnictwa wyższego.

Pierwszy mechanizm cudu to wieloetatowość. Tabelka z cytowanej strony MNiSW pokazuje jednoznacznie, że w szkołach niepublicznych kształci się ponad 650 tysięcy studentów. Ktoś ich musi kształcić i są to właśnie ci wieloetatowcy, za których po 23 latach zaczynają się brać ustawy i rozporządzenia, że nie wspomnę o uczelnianych statutach. Dla normalnych ludzi jest jasne, że menadżer nie może pracować jednocześnie dla konkurujących ze sobą firm. Jak nazwać sytuację, w której trzech byłych dziekanów i jeden prodziekan pracują jednocześnie dla swojego macierzystego wydziału i wydziału konkurencyjnego mieszczącego się w tej samej miejscowości. Co więcej oba te wydziały są w szkołach publicznych. Czy istnieje jakieś przyzwoite i cenzuralne słowo na określenie tej sytuacji? Dlaczego nikt tego nie widział przez długie 23 lata? A być może wszyscy to widzieli tylko byli sami beneficjentami tego chorego systemu? Wszak nikt nie zabija kury, która znosi złote jajka.

Drugi mechanizm cudu jest jeszcze prostszy. Sięgnijmy raz jeszcze do statystyk. W roku akademickim 1990/1991 było w Polsce 400 tysięcy studentów, którzy studiowali w zasadzie tylko w szkołach publicznych. Tabelka ministerialna raportuje w najlepszym okresie 1 250 tysięcy studentów w szkołach publicznych czyli ponad trzy razy więcej. A teraz uruchommy naszą wyobraźnię. Wyobraźmy sobie, że szpital przyjmuje trzy razy więcej pacjentów. Bez rozbudowy, bez przyjmowania nowych lekarzy. Szpital marzeń… dla odpowiedniego ministerstwa. Dla pacjentów horror! Taki właśnie aberracyjny horror na publicznych uczelniach przez ponad 20 lat uprawiały kolejne ekipy rządowe i kolejne ministerstwa. Najpierw zmniejszono liczbę zajęć rzekomo w trosce o wolny czas studentów. W kolejnym kroku zwiększono liczebności grup. Dziś w dobie kryzysu szuka się kolejnych oszczędności zamieniając na przykład ćwiczenia projektowe na audytoryjne. Jak te zmiany mają się do jakości kształcenia, o które wszyscy ostatnio mówią i piszą to zupełnie osobny temat…